wtorek, 1 stycznia 2013

Solsnu w Norwegii

Ubiegłoroczne Jule spędziliśmy we Wrocławiu w dosyć wąskim gronie najbliższych znajomych. Było kameralnie, swojsko i rodzinnie. Zupełnie inaczej niż w tym roku! Daleko od domu, w norweskich lasach, wśród właściwie obcych ludzi, wszystkimi zmysłami chłonąc to, co nowe. Jak właściwie do tego doszło?

Tego lata, podczas międzynarodowego zlotu asatryjskiego poznaliśmy norweską rodzinę z Verdande Blotslag, należącego do Bifrost. (Tak, to właśnie od Egila i May-Britt nauczyliśmy się słynnego toastu "Stiv og smidig", który od tamtej pory propagujemy przy okazji każdego symbel ;-)). To oni zaprosili nas na blot z okazji Solsnu, zachęcając do zobaczenia "prawdziwej" Norwegii w zimie. Uzbrojeni w kilka butelek miodu, wełniane skarpety i czapki, wyruszyliśmy w dosyć długą podróż do Trysil.

Wysiedliśmy na wyznaczonym przystanku, otoczeni lasami i masą śniegu. Mimo -20 stopni Celsjusza, zimno wcale nie było dokuczliwe, ponieważ było raczej sucho i bezwietrznie. Widok naszej gospodyni w jeszcze mokrych, rozwianych włosach i rozpiętej kurtce trochę nas zszokował. Wkrótce doszliśmy do wniosku, że mieszkańcy tamtych terenów są wybitnie uodpornieni na mrozy, a to, że wychodzą w samych sweterkach na taki mróz, jest dla nich czymś naturalnym.

Razem z May-Britt, Egilem oraz Hansem (dziennikarzem z Oslo) pojechaliśmy na miejsce docelowe. Był to zabytkowy budynek - niegdyś szkoła, a obecnie coś w rodzaju lokalnego centrum kultury - Fagerhøi humanistisk senter.
Byliśmy pierwszymi gośćmi, w związku z czym wzięliśmy udział we wszystkich przygotowaniach do wieczornego blotu i uczty. Pierwszym zadaniem było odśnieżenie drogi prowadzącej z budynku na miejsce ogniskowe w pobliskim lesie. Chłopcy złapali za szufle i wkrótce w ponad 60cio centymetrowej pokrywie śnieżnej powstała zgrabna ścieżka. Ja, w międzyczasie, zachwycałam się malutką hyttą, czyli drewnianym domkiem wypoczynkowym, stojącym w pobliżu ośrodka. Właściciel miejsca momentalnie zaoferował nam nocleg w tym domku, twierdząc że jest on idealny dla pary, a pierwszym gościom przysługuje prawo wyboru najlepszego miejsca. Domek miał około 10m2 powierzchni - mieściło się w nim jedynie podwójne łóżko, mały stolik, krzesełko oraz piec. Do wyboru mieliśmy jeszcze pokój w ośrodku, który wyglądał jak standardowe pomieszczenie noclegowe w schronisku górskim, więc zdecydowaliśmy się na to, co dla nas nowe - czyli malutką, drewnianą chatkę w lesie. Trochę obawialiśmy się niskiej temperatury w nocy, ale chęć poznania czegoś innego była silniejsza.

Miejsce na ognisko zostało odśnieżone w szczególny sposób. Jeśli dobrze przypatrzysz się zdjęciu to może zauważysz symbol koła słonecznego. W jego centrum miał zostać rozpalony ogień, ludzie ustawić się wokół krawędzi dużego koła, a cztery ścieżki  prowadzące do środka zostać wykorzystane podczas podchodzenia do ogniska i składania ofiar.

Gdy tylko wróciliśmy do głównego lokalu pojawili się kolejni goście. Był to zespół rockowy, który miał uświetnić uroczystość koncertem. Budynek dawnej szkoły był dwupiętrowy i większość drugiego poziomu przerobiona została na sporą salę koncertową. Zjeżdżali się kolejni goście - młodzież, małżeństwa, rodziny z dziećmi - pełen przekrój wiekowy. Poznawaliśmy kolejne osoby i ich historie, ciągle dowiadywaliśmy się czegoś, co "musimy opowiedzieć po powrocie do Polski". Udało nam się pogodzić integrowanie się z nowoprzybyłymi  razem z ciągłym zerkaniem do kuchni i podglądaniem, co też szykują gospodarze
Jedną z najważniejszych potraw warzył w wielkim garze Egil. Nissegrøt to specjalny rodzaj kaszy gotowanej na mleku i przeznaczonej dla nisse. Nisse to domowe (ale czasem również leśne, ogrodowe lub gospodarskie) duszki pomagające mieszkańcom. Nie są to jednak milutkie stworzenia, oj nie. Łatwo jest je urazić, więc trzeba o nie dbać i żyć z nimi w zgodzie. One jako pierwsze dostają posiłek w dniu przesilenia. Na współczesnych pocztówkach norweskich z okazji Jule często pojawia się wizerunek czegoś, co we Wrocławiu nazwalibyśmy skrzatem :-) Postać nikczemnego wzrostu, w czerwonej czapeczce, najczęściej przedstawiana z miską kaszy w dłoniach.

Egil wyniósł na dwór porcję przeznaczoną dla nisse, a następnie wszyscy goście zostali poczęstowani tym przedblotowym specjałem. 
Każda porcja grøt została przyprawiona cynamonem, posłodzona i ozdobiona łyżką masła. Ale tylko w jednej znajdował się tradycyjny migdał. Osoba, której udało się wylosować porcję z migdałem, zgodnie z dawnym zwyczajem, dostawała słodką nagrodę.   W tym roku była to marcepanowa świnka, która trafiła do kilkuletniej dziewczynki.

Po tym posiłku zaczęły się przygotowania do wyjścia. Kilku mężczyzn ubrało się w regionalne kurtki ludowe - nikt nie przebierał się w stroje z epoki Wikingów. Popularne za to były futrzane okrycia. Kto tylko mógł, zabierał ze sobą lampion lub inne źródło światła. Gospodarze przed wyjściem poprosili o robienie hałasu i podśpiewywanie w drodze na miejsce blotu. Przodował w tym Jorgen, który wczuł się w rolę Sleipnira i rżał jak ogier.

Ognisko już płonęło w najlepsze, kiedy dotarliśmy na miejsce. W sumie było około 30 osób, nie licząc dzieci. W obrzędzie nie brały udziału osoby niepełnoletnie, wyjątkiem był kilkumiesięczny chłopiec, którego rodzice nie mogli zostawić bez opieki. Reszta dzieci została w ośrodku, gdzie dobrze bawiła się w swoim własnym towarzystwie. W Norwegii rodzice nie zmuszają potomstwa do udziału w rytuałach, które dzieciom bądź co bądź mogą wydać się nudne i niezrozumiałe. Wystarczy, że wychowywane są w duchu asatryjskim i mają dobre przykłady w rodzinie. Mimo iż świetnie czują się w towarzystwie innych pogańskich dzieci, to jeszcze nie czas, by zajmowały się sprawami duchowymi. Pozostawia się im wolność wyboru, ale wychowuje według określonych zasad etycznych. Takie dzieci wiedzą też wiele o mitologii i bogach. Z czasem same wybierają religię rodziców - ale jest to już ich świadoma decyzja. Dwa przykłady takich 19-20stolatków razem z nami maszerowały na blot.

Obrzęd prowadzony był przez trzy osoby. Zaczęła May-Britt rozpalając od ogniska pochodnię i wznosząc okrzyk "Skal til Sola!". Każdy dostał też po jednym zimnym ogniu. Pierwsza osoba obok May-Britt rozpaliła swój, przykładając patyczek do tej pochodni. Następnie podzieliła się ogniem ze swoim sąsiadem, który w ten sam sposób odpalił kolejny, należący do jego drugiego sąsiada i tak w koło. Za każdym razem krzyczeliśmy "Skal til Sola!". W tym czasie nasza gospodyni napełniła róg miodem. Był to miód szczególny, bo Egil zaczął go przygotowywać dokładnie rok wcześniej.

Nadszedł czas na świąteczną przemowę. Szczęki nam nieco opadły, gdy Egil wyjął spod swojej ludowej pazuchy nowiutki tablet Apple i zaczął czytać. Jednak Astaru religią współczesną jest :> Tekst Egila był dosyć długą i żartobliwą pieśnią dotyczącą nisse i innych duszków, gospodarzy norweskich, zimy i tego, co najlepiej robić podczas długich i zimnych nocy :-) Potem oczywiście był toast i róg został puszczony w obieg. Podczas toastów najczęściej cieszono się z nadchodzących coraz dłuższych dni i lata, dziękowano za to, co kończy się w tym roku, a przyjdzie w następnym. Cieszono się ze wspólnego towarzystwa, pito za przyjaciół i rodzinę.  Raz na jakiś czas podmuch wiatru sprawiał, że na głowy blotujących spadała solidna porcja sypkiego śniegu, co wszystkich wprawiało w jeszcze lepszy humor.

Najpiękniejszy toast złożyła Embla, którą widzicie na zdjęciu obok. Najpiękniejszy, bo zaśpiewany czystym, mocnym głosem. Momentalnie rozbawione towarzystwo stało się poważne, zamyślone i zasłuchane. Głos Embli, stara norweska pieśń, ciemna norweska noc za plecami, ogień przed nami i skupione twarze wpatrzone w płomienie... Prawdziwie magiczny moment...

Ostatnią osobą, do której trafił róg, był Eirik, przewodniczący ugrupowania Draupnir. Czyli trzecia osoba z prowadzących blot. Eirik z kolei wyciągnął draupnirową księgę blotów i przeczytał napisaną przez siebie zbeletryzowaną wersję mitu o Freyu. Opowiadanie liczyło kilka stron, więc wspomaganie się tekstem drukowanym miało swoją przyczynę. Ja jednak nie przekonałam się do tego typu pomocy rytualnych. Bo nawet najdłuższą historię da się opowiedzieć bez korzystania z kartek czy tabletów.  Na koniec złożono do ognia ofiary. Były to różne trunki, przedmioty lub samodzielnie przyrządzone potrawy.

Po obrzędzie, nieco zmarznięci, wróciliśmy do ośrodka, gdzie w największej sali, przy kominku, zasiedliśmy do wspólnej uczty. Na stołach znalazły się: duże ilości szynki z pysznym sosem, indyki nadziewane śliwkami i winogronami, sałatka Waldorf, smażono - kiszona kapusta z kminkiem, grzybki duszone w maśle oraz dziwna, wegetariańska fasola. Ktokolwiek tam był wegetarianinem miał czego żałować, bo mięso było fantastyczne.

Po jedzeniu zaczął się symbel, a rogi wypełniano miodami (polski dwójniak kurpiowski jak zwykle zrobił furorę!) i winami. Miód popijano akvavitą i piwem. Zaczęły się dłuższe rozmowy o życiu, społecznościach asatryjskich w Norwegii i na świecie. Był czas na zadawanie pytań, na dyskusje poważne i mniej poważne. Obecny na święcie redaktor Religionera, Hans Olav Arnesen,  przeprowadzał wywiady, w efekcie czego powstał artykuł. Jak widać nasz miód dosyć mocno go zainspirował ;-)


Przed północą rozpoczął się koncert. Wyjątkowo przypadł mi do gustu pomysł zapraszania zespołów rockowych na święta! Trochę dziwnym doświadczeniem było słuchanie tegoż koncertu bez glanów - za to w wełnianych skarpetach, bez piwa w ręce - za to z kubkiem słodkiego deseru, który został wręczony każdej osobie wchodzącej na salę. Występ zakończył cover zespołu Krauka, który został odśpiewany przez Egila i zabębniony przez Ragnara - właściciela ośrodka.


W międzyczasie kursowaliśmy między imprezą, a naszą chatką, gdzie dokładaliśmy drewna do pieca. Pamiętając, jak zimno było pierwszej nocy w Brańszczyku, i świadomi tego, że to norweska grudniowa noc, a nie polska marcowa - bardzo dbaliśmy o to, by w piecu było gorąco. Nad ranem poszliśmy spać, dokładając jeszcze jedną solidną porcję pięknie pachnących drew. Obudziliśmy się zlani potem, prawie ugotowani w temperaturze okołu 40 stopni. Nowe doświadczenie - wyjść nago na dwór, gdzie śnieg sięga do kolan, a temperatura spada tak nisko, że strach spojrzeć na termometr.

Następny dzień był bardzo podobny do innych postimprezowych poranków. Wspólne śniadanie, lekki ból głowy, zmuszanie się do spakowania bagaży, niechęć do powrotu do codzienności i długie pożegnania.

Wspomnieć jeszcze należy o tym, że biżuteria Leśnej również zrobiła furorę podczas tego wyjazdu i Wolfcraft niedługo zacznie podbijać świat ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz